Misja w Kamerunie, część 5 |

W dżungli
Wchodzimy w gęstą, mroczną zieleń. Uderza mnie w twarz niesamowite gorąco, wilgoć i zapach zgnilizny. W lesie tropikalnym wilgotność powietrza wynosi 100 procent. Szklarnia rozgrzana w lipcowym słońcu to małe piwo! Mimo to zapinam szczelnie kurtkę, wkładam kapelusz i błogosławię pomysł zabrania go na wyprawę. Już wiem, po co Indiana Jones nosił szerokie rondo!
12.03.2005
Wstaję rano i… mam sraczkę. Zastanawiam się czy brać immodium. Rozwolnienie jest dobre na pozbycie się bakterii. Tak zaleca mój niezawodny przewodnik i doświadczeni podróżnicy. Szykuję mieszankę izotoniczną. Nie mogę dopuścić do odwodnienia, a mam wielkie plany na dziś.Co roku w Wielkim Tygodniu odprawiany jest marsz pokutny. Organizują go siostry zakonne. Zastanawiam się, co może oznaczać "pokutny" dla tubylców – dla mnie egzystencja w tym klimacie to już niezła pokuta. Z ochotą zgadzam się jednak na uczestnictwo w marszu przez dżunglę.

Przejeżdżamy przez wioski. Wszędzie dominuje kolor czerwony pomieszany z zielenią tropikalnych drzew. Dojeżdżamy do Yoko Betougou. Oczekuje nas już szef wioski i główny katecheta, którego syn studiuje medycynę i specjalnie na tę okazję przyjechał do Yoko. Na co dzień mieszka w Yaounde, stolicy kraju. Nie mogę się nadziwić, że tak łatwo można się przestawić z cywilizacji na… erę kamienia łupanego. Wszędzie dymi ogień. Ten zapach towarzyszy mi od chwili lądowania w Kamerunie.
Student zna angielski i zabawia mnie rozmową. Cieszę się, że wreszcie mogę sobie z kimś w miarę swobodnie porozmawiać. Zauważam jednak, że student mnie… hmm… podrywa. Zaczynam opowiadać mu o moim mężu, aby nie robił sobie złudnych nadziei.
Bose dzieci stoją jak skamieniałe i przypatrują się wielkimi, nieruchomymi oczyma. Uśmiecham się do nich, co je jeszcze bardziej onieśmiela. Widać, że żaden biały, oprócz misjonarzy, tu nie dociera. Nikt nie żebrze, wszyscy są bardzo mili i gościnni. Cieszą się z wizyty i ciągle powtarzają, jak bardzo są zaszczyceni. Robi mi się trochę głupio, bo nie lubię zwracać aż takiej uwagi.


Wchodzimy w gęstą, mroczną zieleń. Uderza mnie w twarz niesamowite gorąco, wilgoć i zapach zgnilizny. W lesie tropikalnym wilgotność powietrza wynosi 100 procent. Szklarnia rozgrzana w lipcowym słońcu to małe piwo! Mimo to zapinam szczelnie kurtkę, wkładam kapelusz i błogosławię pomysł zabrania go na wyprawę. Już wiem, po co Indiana Jones nosił szerokie rondo! Całą drogę strzepuję wielkie mrówy, które spadają znienacka. Zaciskam troki przy szyi, aby nic nie sypało mi się za koszulę, odkrywam przy nogawkach spodni podobne "zaciskacze". Spodnie są super! Dopiero teraz odkrywam ich prawdziwe przeznaczenie i funkcjonalność.
Siostra jest już pogryziona przez czerwone mrówki. W tym klimacie każda ranka jątrzy się i nie chce goić. Wszędzie roi się od insektów. Raz po raz przecieram twarz autanem. Na przedzie idzie kilku mężczyzn z maczetami, którzy torują dla nas drogę, a mnie ogarnia uczucie klaustrofobii. Przez gęste konary drzew nie przebija się słońce.

Na tę "wycieczkę" zabrałam paszport. Nie wiem, kto miałby mnie tu kontrolować. Może małpy? Mam wrażenie, że znalazłam się w studio hollywodzkim! Wszystko jest tak nierealne: ogromne baobaby, drzewa żywiczne, zwisające fantazyjne liany, powalone pnie, powykręcane konary, a na nich wielkie, nieznane w barwie grzyby, latające ogromne różnokolorowe motyle. Słyszymy pohukiwania, piski, jęki – dżungla żyje i dopuszcza nas do tego niezwykłego widowiska. Przez wszechobecną wilgoć wszystko się błyszczy.
Mimo to, nie mam czasu na podziwianie. Duszny upał przywołuje do rzeczywistości. Muszę się koncentrować na oddechu, trzymać tempo, co wcale nie jest łatwe, patrzeć pod nogi, na boki, coraz to odgarniać wilgoć z twarzy, zgarniać mrówki, pająki, odgarniać kolczaste gałęzie, uważać na ostre trawy, które rozcinają mi dłonie i… pić regularnie. Bolą mnie nerki, pot drażni oczy. Wszystko, co wypijam, wypacam. Mam kłopoty z oddawaniem moczu i przez tę wyprawę boję się zaognienia sytuacji. Zaczepiam się o gumkę od spodni na krzaku, co wytrąca mnie z równowagi. Idący za mną mój "ochroniarz" błyskawicznie przyskakuje z maczetą i… w ostatnim ułamku sekundy wstrzymuje ruch. Śmiejemy się głośno! Refleks ma dobry. Konar, który mnie "przytrzymał" to nie niebezpieczeństwo, ochroniarz pomaga mi się odplątać. Przynajmniej wiem, że jest "zwarty i gotowy".
Przechodzimy przez gniazda i drogi termitów. Tu wskazany jest pośpiech! Przeskakujemy jak antylopy, na paluszkach, gnając dalej. Siostra straszy, że gdy oblezą one człowieka, to ratunek musi być bardzo szybki, inaczej biada..



Wreszcie wychodzimy z "zielonego piekła"! Jesteśmy znów w wiosce! Czuję napływ adrenaliny. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek wchodzący do dżungli równikowej czuje dwie radosne chwile. Pierwsza – gdy w nią wchodzi. Gdy chce zdobyć naturę, gdy chce wziąć udział w tym niesamowitym, pełnym zasadzek widowisku, jakim jest las tropikalny! A druga chwila – to ta, gdy się z dżungli wychodzi… Bogowie są potężni, ale potężniejsza i okrutniejsza jest dżungla. Nie dziwię się tubylcom, że nie rezygnują z własnych rytuałów i zwyczajów! Swoje spostrzeżenia zachowuję jednak dla siebie.
Zasiadamy przy ogniu, szef częstuje nas bananami. Nie przepadam za nimi, ale przysięgam, że NIC, nigdy w życiu tak mi nie smakowało! Zbieramy się powoli do odjazdu. Okazuje się, że przebiliśmy oponę, ale no problem. Miejscowi już zabierają się za zmianę koła.
W misji czeka na mnie ojciec Darek z dziećmi. Opowiadam nieskładnie o moich wrażeniach. Co za niezapomniany dzień! Dzieci przerywają mi i mówią, że jest WODA! Lecę więc szybko pod prysznic, namydlam się i… po wodzie. Łapię resztki wody w umywalce i staram się, o ile to możliwe, wypłukać szampon. Wody mam może z… pół litra. W tych mydlinach myję się cała. W kuchni smaruję bagietkę masłem i posypuję grubo solą. Do szklanki wlewam wodę, wyciskam sok z cytryny, wrzucam parę kostek cukru i garść soli! Darek pyta, czy to napój na wymioty. Fakt, smakuje obrzydliwie, ale po jakimś czasie zaczynam obserwować powrót sił witalnych. Robię jeszcze jedną szklankę takiego "koktajlu".
Wieczorem, po zgaszeniu światła, słyszę… dżunglę. Jak w filmie przewijają mi się obrazy. Ale słyszę również dziwne głosy. Jestem pod wrażeniem przeżyć dnia i zaczynam się bardzo bać! Siadam w panice pod moskitierą i zastanawiam się, czy nie wyrzucić… kawałka skały. Wierzenia udzieliły mi się. Robię sama sobie wyrzuty, że przez własną lekkomyślność narażam się na gniew przodków! Chce mi się płakać. Jestem w panice. W końcu tłumaczę sama sobie, że jestem chrześcijanką, powinnam się wstydzić, poza tym wyjście teraz w ciemności nie wchodzi w ogóle w rachubę. Udaje mi się w końcu zasnąć. Umęczona, ale szczęśliwa, śnię o czarnej skale…
Zdjęcia autory
{jos_sb_discuss:19}
< Poprzednia | Następna > |
---|